Wciąż łapię się na tym, że myślę tylko o jednym. Umrzemy! To koniec! Przyjdzie czas, a pomyślę o czymś innym. Póki co myślę o śmierci. Źle z nami. Mam jeszcze nadzieję, że odejdziemy we śnie, mocno wtuleni. W przeciwnym razie podusimy się jak świąteczne karpie.
    Zaledwie kilka lat po wojnie Bałkany znów płoną, tyle wiemy ze strzępów wiadomości. Fala pożarów zalewa niemal całą Europę Południową. Wszystko przez temperaturę zdolną zabić.
   Do tej pory nasza podróż przebiegała bez zarzutu. Miesiąc miodowy za grosze. Tak to sobie wymyśliliśmy. Tak, przyznaję się. Ostatni, znaczący etap, autokar linii Stambuł – Bukareszt będzie luksusem. Wprawdzie zdemoluje nam resztki budżetu ale, że dalszą drogę przez Rumunię i Węgry planujemy odbyć okazją, sypnąłem groszem. Jak to? Nie ruszamy z dworca głównego? Jednym z tych międzykontynentalnych krążowników z fotelami w beżowej skórce? OK. Niech będzie busik ładnie wpisujący się w konwencję przygody. Kierowca w klapkach pędzi przez miasto na złamanie karku. Na co naprawdę go stać, pokazuje w portowych dokach, gdzie pomiędzy kontenerami manewruje z fantazją przodków zrodzonych w siodle. Bzzzzz, pierwszy dzwonek alarmowy. Wysiadka, przesiadka, pośpiech. Właściwy autokar to grat z przyczepą. Wszyscy tu uwijają się jak w ukropie. Nylonowe torby, dobrze znane nam z cieszyńskiego targowiska, walają się wokoło. Bzzzzz, drugi dzwonek alarmowy. Jakaś kobieta nerwowo upycha w zakamarkach biustu... Niech mnie piorun! Złoto, pakuje tam złoto. Mężczyźni też niczego sobie, wąsiska że hej, a w oczach blask. Króluje jeans. Bzzzzz, brak dzieci, trzeci alert. No pięknie! Trafił nam się kurs w towarzystwie kruszcowej kontrabandy.
     Jedziemy. Mija godzina, może dwie i nagle to poczułem. Autokarem wyraźnie szarpnęło, a z nawiewów nad głową aż buchnęło. Kierowca nie reaguje. Diabli wiedzą, czy to nie jego sprawka. Sęk w tym, że wysiadła klima, więc po paru minutach znajdujemy się w piekle. Zaczynają się męki. Autochtoni jak gdyby nigdy nic, puszczają w obieg fajki, a szofer podkręca muzykę. Ależ ich rajcuje ten turbofolk. Za szybą przesuwa się krajobraz, gówno mnie obchodzi jaki, jestem mokry od potu. Nienawidzę upału, za to z chęcią podpalam. Danusia nie przepada, za to kocha słoneczne kąpiele. Statystycznie nic nam nie grozi. Skąd zatem coraz płytszy oddech, omdlenia. To mi wygląda na hipertermię. Martwię się o Danusię, widzę, że zapada w kilkuminutowe drzemki. Kiedy ponownie grzecznie odmawiam papierosa, pojawia się on. Facet, zdaje się, że herszt całej ferajny, zarządza kryzysem. Pomiędzy fotelami idzie jak lodołamacz, brzuchem większym od kopuły Błękitnego Meczetu taranuje przeszkody. Pokrzykuje coś do paczki bałkańskich maczo gnieżdżących się z tyłu. Co za harmider, sytuacja zaraz wymknie się spod kontroli. Domyślam się, że tamci stają okoniem. Lodołamacz bierze zwrot na prawą burtę i sunie w naszym kierunku. Chowam się za mapą, którą tamten wydziera mi bez ceregieli. Jego paluch, wprost proporcjonalny do rozmiaru brzucha, jednocześnie wskazuje Wiedeń i Bratysławę, wędruje w górę. Człowieku to nasz dom, odpuść nam. Czy ja słyszę troskę w tym tubalnym głosie? Jezu Chryste spraw żeby to była prawda. Nagle tamten bierze Danusię na ręce, tak jak wyciąga się dziecko z głębokiego wózka, i niesie kruszynę do tych z tyłu. Tym razem spycha ich skutecznie, po czym kładzie moją żonę na łączonych siedzeniach. Teraz myślę o tym innym, znacznie gorszym scenariuszu. Ma dopiero dwadzieścia lat.
      Grubas ściąga koszulę. Róża na ramieniu dziarana więzienną kreską wznosi się i opada. Koszula faluje, połyka rozgrzane powietrze niczym żagiel. Po kilku minutach zmienia go jeden z tych maczo typków, zaraz kolejny z własnym ręcznikiem. Wachlują co sił, góra-dół, góra-dół, ktoś donosi wodę. Palę.