Dzwoni mi w uszach. Staramy się o nasze pierwsze dziecko. Nie, nie w tym cholernym korku. Staramy się w domu, czasem poza. Dotychczas każda z tych prób przynosi wyłącznie poczucie straty. To mi wygląda na śmiertelny, gdzieś przed nami, na krajowej jedenastce. Sytuacja pogarsza się z minuty na minutę. Nie wiem, nie słyszę, nie pamiętam, o co toczy się awantura. Wybuchła już na obwodnicy. W lusterku jakiś pajac szczerzy kły. Przysięgam, prosisz się o kłopoty! No i stało się, słowo za dużo właśnie padło. Efekt jest opłakany, poza wszelką kontrolą. Szamoczę się z pasem bezpieczeństwa, pętam o własne nogi, prawie wypadam na jezdnię. Macie tu wszyscy prawdziwe przedstawienie. Ruszam w kierunku pajaca zaślepiony frustracją narastającą od miesięcy, pajac blednie. Mam nadzieję, że narobił w gacie, ja odbijam w bok, byle dalej od tego cyrku.
Nie znam tej drogi. Mam to gdzieś, w najgorszym razie wyprowadzi mnie z powrotem na główną. Powoli żałuję. Kombinuję, gdzie by tu skubnąć fajkę, kiedy to się zaczyna. Nikną ostatnie zabudowania, wokół falują złote łany. Co tu robią złote łany? Stul pysk. Nie jest dobrze, gadam do siebie. Zaczynam czuć się jak we śnie. Coś tu się kroi. Przysięgam, chciałem natychmiast dzwonić do Indianina, nadawać na żywo, chciałem mieć alibi, chciałem, żeby ktoś mnie uszczypnął. Oby tylko stary wagabunda odebrał.
 Słuchaj, Indi! Wiesz, idę taką polną drogą, pokłóciłem się z żoną, nieważne, przeproszę. Chodzi o to, że chyba wariuję, nie mogę się pozbyć wrażenia, tu się zaraz coś wydarzy. Daj mi skończyć! Czasami jak dojeżdżasz do świateł, po prostu wiesz, że złapiesz czerwone. Mimo to nie zdejmujesz nogi z gazu, idziesz na całość, prujesz, gliny siedzą ci na ogonie. Nadążasz? Mam to samo, tyle że aż mnie skręca! Szykuje się coś grubszego.  Indi, mąci mi się w głowie. Zostań na linii, będziesz świadkiem.
 Idź, droga daje.
        Oczywiście nigdzie nie dzwonię, za to dostrzegam tych dwóch. Zbliżając się, słyszę, że klną na czym świat stoi. Chyba już wiem dlaczego. Zdezelowany Golf wisi nad przydrożnym rowem, ledwo zachowując równowagę godną sceny filmowej. Wszędzie walają się plastikowe wiaderka, zgaduję, że po malarskiej farbie. Tamci, pod samochodem, budują z kostek brukowych konstrukcję przypominającą akwedukt. Surrealizm wraca do łask.
     Co ja mam teraz napisać, że przeszedł mnie dreszcz, że właśnie tego się spodziewałem? Bzdura! Tylko dlaczego zawracam na pięcie, dlaczego drę się wniebogłosy; panowie wyciągamy go! Obaj reagują prawidłowo, pierwszy wyraźnie się płoszy, drugi lekko odskakuje. Spokojnie, nie jestem wariatem. Wyciągamy grata, potem każdy idzie w swoją stronę. Jak z oddali słyszę historyjkę o kombajnie, który zmusił ich do ucieczki w rów, jak z oddali słyszę, że próbowali, że to na nic. Przejmuję całkowicie inicjatywę, spłoszonego wysyłam do szoferki, drugiego wysyłam w diabły, łapię za nadkole, reszty nie pamiętam.
      Kierowca wysiada, ten drugi rzeczywiście prysnął. Nie pada ani jedno słowo. Zabieram swoje bety, odchodzę. Po kilku minutach zaczynam się śmiać. Głośno, coraz głośniej. Co jest do cholery? Nie mogę powstrzymać histerycznego rechotu. No to się doigrałem. Kurwa, jak ten samochód znalazł się na drodze?
      Jest środek, nocy, nie mogę zasnąć. Zabieram się za skanowanie, bez większego przekonania, bo też materiał z Teksasu mamy dawno opracowany. Przerzucam negatywy na chybił trafił. Zatrzymuję się chwile na jednym z nich, dziesięć prawidłowo naświetlonych klatek. Dziwne, mam wrażenie, że nie znam tych wszystkich ujęć. Skaner rzęzi niemiłosiernie, jeszcze sekunda, jest podgląd. Boże Święty! Nie! Ledwo się pozbierałem po przygodzie na drodze. Znowu to samo! Przeczucie tak silne, że rodzi obawy. Za późno na telefon do kogokolwiek. Wpadam do sypialni! Obudź się! Obudź się, błagam. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Będziemy mieli syna, na imię będzie miał Franciszek, po moim dziadku. Ludzie go polubią, my go pokochamy. Nie! Nic mi się nie przyśniło. 
      Najbliższe dni spędzam w łóżku, mam naderwany bark. Po ośmiu miesiącach na ostatnich nogach wracam z porodówki. W domu czeka Indianin.