Kiedy pada pierwszy strzał, myślę o JFK. Widzę, jak otwartą limuzyną sunie w kierunku Cieszyna. Kolumna właśnie mija delikatesy, słońce świeci na niebie. Jacqueline! Jacgueline! Podnoszę głos nad głowami tajniaków. W ich doskonale czarnych okularach odbija się cała ferajna. Jest początek lat dziewięćdziesiątych, mamy już przetarte portki i koszule w kratę. Amatorzy rapu, których na ulicy nie brakuje, śmiało eksperymentują z rozmiarówką. Maciej jeździ na desce, podobno system go tłamsi. Boże, jaka ona piękna! Dzieli nas dosłownie kilka metrów. To niemożliwe, to nie dzieje się naprawdę. Jeden z agentów, ten biegnący najbliżej samochodu, szepcze coś w rękaw. Na sekundę traci z oczu prezydencką parę. W tej samej chwili Jackie zerka w naszym kierunku, uśmiecha się za plecami swojego męża i rozdaje garść chmurkowych całusów. Wojtek już zwęszył okazję. Instynktownie odpowiada pierwszej damie. Puszcza oko, czeka. O nie! Tylko nie to! Zaraz złamie jej serce, jak tym wszystkim dziewczynom z ogólniaka. Złamie jej serce na pół. Posuń się lowelasie - wkraczam w ostatnim momencie. Ten buziak jest mój. Chwytam go i kryję pod czapką. Ślad szminki, niczym rosa, osiada na wełnianych splotach. Za dwadzieścia kilka lat czapka wciąż będzie relikwią.
Drugi strzał. Na linii ognia staje Michał. Pieczętuje naszą przyjaźń, po czym chwyta się za brzuch. Ta kulka była dla mnie. Początkowo wygląda mi to na zwykłe draśnięcie. Nagle jednak mój najlepszy przyjaciel pikuje w chodnik. Uderzenie łagodzi gruby dywan confetti. Boję się, że ta cisza potrwa wiecznie. Nie zasypiaj, bracie! Nie zasypiaj! Błagam! Nie zasypiaj! Mów do mnie! Trzeci strzał trafia w przydrożny znak. Wszystko znika.
Patrzcie, tam w górze, na ostatnim piętrze. To akurat dzieje się naprawdę. Jakiś zdesperowany ojciec bierze się za wychowanie syna z wiatrówką w ręku. Mamy więc ubaw po pachy. Ej ty! Masz jakiś problem? Pieprzony, kurwa, Rambo. Sosi nie przebiera w słowach. Jeśli puszczą mu nerwy, będzie jatka. To jeszcze smarkacz, świeża krew w paczce. Ujął wszystkich groteskową grzywką oraz naturalną skłonnością do walki. Mamo! Tato! Nie jesteśmy żadnym gangiem. My tu tylko dorastamy. Jesteś gotów? Możesz trzymać z nami. Tamten w oknie składa się do kolejnego strzału. Wyluzuj, człowieku! Zanim komukolwiek stanie się krzywda. Zima najprawdopodobniej wyleci z budy, a ty zgrywasz szeryfa. Wagaruje od dwóch miesięcy, godzinami sterczy w parku, snuje się po mieście w samotności. Rany po chybionym związku muszą się zabliźnić. Nie rozumiesz? Myślisz, że to takie zabawne zakochać się w niewłaściwej dziewczynie? Myślisz, że siedzimy tu dla przyjemności, że nie mamy nic lepszego do roboty? Wal się! Krzyczymy, bo to wszystko boli.
 Numer z wiatrówką przeszedł do historii. Setki innych wieczorów nie. Bez grosza przy duszy, bez szans na ciepłą knajpę, na bilard przy zadymionym stole, brandzlujemy czas pod oknami waszych dobrych domów. Przelotówka, na której niegdyś Wyścig Pokoju porwał tłumy, świeci pustkami. Urodziłem się 22 listopada 1976 roku. Trzynaście lat po wydarzeniach w Dallas.