Nie ma co ukrywać, że poprzednie wpisy powstały głównie po to, by konkretne obrazy uwolnić z archiwum. Nie zawsze tak będzie. Tym razem, natknąłem się zdjęcie wykonane pierwszym, zakupionym na cieszyńskim targowisku, aparatem. Pewno nigdy nie opuściłoby szuflady, gdyby nie historia pewnej podróży.



Kapuśniaczek. Żadne tam oberwanie chmury, nawet nie pospolita ulewa zacinająca efektownie z boku. Nic z tych rzeczy. Jedyne wrażenie robią tu betonowe przęsła Mostu Przyjaźni. Ruch samochodowy, ten który miał nas ponieść niczym rwąca rzeka poniżej, też mizerny. Na domiar złego, większość przejeżdżających to miejscowi, na cieszyńskich blachach. Ledwo to wszystko kapie. Kap. Odpicowany Lanos za górnicze odprawy. Nawet nie próbuję machać. Szwagier mówi, że tego Morcinka zamkną, tak czy owak. Niech jedzie. Kap. Na pewno coś w kombiku. Głowy jednak nie dam, chyba się wyplótł cały z tej wikliny. Co on tam widzi w bocznych lusterkach? Komplet ogrodowy w lewym, fotel bujany w prawym? Stawiam dychę, że zaraz się z Lanosem trzaśnie i będzie chryja.
Jak znam życie, to sztygar do Billi ciśnie, jak co tydzień, na zakupy. Lawiruje mi przed nosem z miną nietęgą. Korona się wzmacnia więc trzeba trochę pogłówkować. Póki to ich piwko, na litrze tańsze od mineralki, póty będzie jeździł. Załaduje ze dwa kartony jasnych, teściu sercowiec, więc dla niego ciemne, też ze dwa. Korbacze na zagrychę, czekolada dla szanownej. Odkąd się poznali tylko studentską jada. Ty Lanos! Nie zapomnij dzieciakom Lentilki do koszyka dorzucić. Przy kasie stoją. Trach! A nie mówiłem! Zamyślił się biedak. Prawdę powiedziawszy to tamten koreana mu ledwo drasnął, po co ta szopka. Jeszcze chwila i cała ta przyjaźń wymknie się spod kontroli. Najpierw Lanos wyjedzie z Zaolziem, potem ten drugi wspomni inwazję. Co ich w sumie obchodzi, że to nasze plany, lada moment wezmą w łeb.
Inaczej sobie wyobrażałem początek wielkiej przygody. Plecaki, choć pękają w szwach, spakowane są mądrze i bez zbędnego balastu. Mapy mam przestudiowane od dawna. Czechy bierzemy na raz. Jak się poszczęści, w ten sam sposób przeskoczymy, feralną dla wielu autostopowiczów Austrię. Byle dobić do Via Adriatica, dalej już na luzie. Na szczyptę improwizacji jesteśmy oczywiście przygotowani. Piachu, Indianin i Mały Grześ niedawno przetarli wschodnią część szlaku, mamy więc kluczowe informacje z pierwszej ręki. Czego chcieć więcej? Trzeba tylko ruszyć z kopyta. Tymczasem, jak te kołki tkwimy w miejscu. Godzinę za godziną.
Świadomość popełnionego błędu wsącza się powoli. Darujmy sobie metaforę z kapuśniaczkiem i naszą garderobą z lumpeksu. Chodzi o piątek. Człowiek jakoś mimowolnie liczy na ten piątek. Do tej pory się udawało, tym razem coś tu nie gra. Szlag mnie zaraz trafi. Tiry stoją! Jak mogłem nie wziąć tego pod uwagę. Mityczne osiemnastokołowce przemierzają ten drugi kontynent, w nich najlepsze umysły mojego pokolenia. Na rany koguta, Sal. Nie chcę garować tu przez cały weekend. Chcę jechać, choćby tym Pol-Transem.
- Do mnie mówisz? Wtrąca żylasty ktoś prosto z szoferki.
- Nie jedzie Pan na południe?
- Postój.
Nie wytrzymam facet. Gdyby to był jeden z tych filmów drogi, to w tej scenie kładziesz łapę, wielką jak bochen chleba, na moim ramieniu i przez sumiaste wąsy cedzisz: Synu, zabieraj swoją squaw i wskakuj. Sam se postój. My musimy się wyrwać z tych przeklętych Boguszowic.
Cóż? Pokręcę się jeszcze trochę w labiryncie naczep. W tej chwili nie wiele więcej mogę zrobić. Zagadać nie ma do kogo. Niby trafił się jakiś Węgier, ale bez tej cholernej szklanki ni w ząb. Jeszcze z pół godziny i poczłapiemy do miasta załapać się na niedobitki w akademikach. Ostatni raz dodaję sobie animuszu papieroskiem. W technikum dymek przed klasówką potrafił zdziałać cuda, tu tylko pogłębia frustrację. Szlugi miały wystarczyć na całą podróż, a leci już czwarty.
Chyba najwyższy czas na plan B. Spróbujemy przebić się na wylotówkę w Czeskim Cieszynie, tam zaczniemy od nowa. Wow, wow, wow! Co za bryka! Zajeżdża z dużym fasonem, na oko nówka. Od strony pasażera wysiada elegancka damulka. Nawet mnie nie zauważa, tylko pomiędzy kroplami deszczu, toruje sobie drogę wprost do pobliskiego kantoru. Słyszę, jak tonem nieznoszącym sprzeciwu, każe kapuśniaczkowi spadać. Jasne, że początkowo trochę się peszę, szybko jednak odzyskuję inicjatywę. Teraz! Zasadzam się na kierowcę. Facet coś gmera przy otwartych drzwiach więc z miejsca przedstawiam mu sytuację. Nie mówi nie. Yeaaah! Dajcie mi tu księżyc. Będę wył. Albo nie. Lepsze to: Stalowe szczęki chmur, rozwiera wiatr. Na karoserii tęczy blask.
- Nie słyszę. Może Pana powtórzyć. Jakie znowu - nie tak prędko? Jaka szefowa? Do diabła! Gdzie ta tęcza?
Dobra. Wraca. Mowa ciała z tych surowszych, ale rysy twarzy sympatyczne. W takich botkach, leciutko tak, przez kałużę, hop. Pewno mieli dobry kurs. Ej, fajna babeczka, przecież widzę, że żyje by pomóc. Jeszcze parę kroków i będzie przy nas.
Sekundę, dosłownie o sekundę za długo waham się, jak to rozegrać. Wariant pierwszy - wyszczekany nastolatek nawet nie pyta tylko wali prosto z mostu: Hej mała! Dobrze wiemy o co toczy się gra. Wariant drugi – w tej chwili paść na kolana i błagać. Stop. Czas minął. Szefowa odzywa się pierwsza.
- Przepraszam, w czym mogę pomóc?
- No wie Pani, próbujemy złapać stopa, w tej chwili gdziekolwiek...
- Trochę się śpieszę...
- Ale proszę Pani, ten Pan mówił, że Pani...
- Tak, ja rozumiem.
Nieznajoma, której nadaję imię Nadzieja odwraca się na pięcie. Robi to niespiesznie, za to z żelazną konsekwencją. Wiem, że zanim trzasną drzwi, jest jeszcze czas na kilka desperackich prób. Grunt nam się pali pod nogami, a ta kiwa, że rozumie. Ostatnia szansa. Może na syna? Takiego przemoczonego, zagubionego. W metrykę nie zaglądałem, ale przecież mogła urodzić w wieku dwunastu lat. Rozumiem, rozumiem… Chryste Panie, zaraz poczochra mnie po włosach, ja skradnę buziaka, a smutek utopię w szklance tego Węgra.
Wracam, nic tu po mnie. D też pewno ma dość. Mam nadzieję, że jak zawsze wyciągnie nas z biedy. Tyle razy już to wałkowaliśmy. Jeśli myśliwy zawodzi, po prostu jemy pyszne korzonki. Rzucę jeszcze tylko okiem na tę brykę. No proszę, tak się Państwu spieszyło, a jeszcze marudzą. Haha! Jak mogłem na to nie wpaść. Przecież to próba, nic innego. W pierwszej lepszej bajce, każdy wędrowiec, poddany zostaje próbie. Przejście graniczne, co? Wszystko to było na semiotyce, nie dam się nabrać na te numery. Szybciutko przekonuję D by spróbowała podejść nieznajomą jeszcze raz. Kotku! Nadzieja odjeżdża ostatnia. Konwersacja trwa może minutę, nie dłużej. Potem widzę ten cudowny uśmiech i już wiem, że się udało. Tylna kanapa robi na nas wrażenie, nie mniejsze od tego mostu.
Nadzieja sądziła, że jestem niepełnoletni, pryskam z domu na wakacyjny gigant. Nic do mnie nie ma, po prostu nie chciała ładować się w potencjalne kłopoty. Teraz, kiedy płyniemy przez Morawy, słyszy że studiujemy w Cieszynie, że ja nazywam się Tomasz, obok siedzi Danusia, że pobraliśmy się w ubiegłym roku, że przez te kilka miesięcy uskładaliśmy trochę grosza, że właśnie ruszamy w podróż poślubną do Kapadocji
Czasami zadajemy sobie z Danusią pytanie: Co by było gdyby Nadzieja, tak jak proponowała, poniosła nas wprost na Sycylię?
cdn.