W zasadzie nic tych fotografii nie łączy. Może poza jednym. Pierwszą z nich zrobiłem siedem, osiem lat temu na Starym Chorzowie. Włóczyłem się tu wówczas zaglądając ludziom w okna, nagabując co niektórych „na muzealnika”. Swoją drogą to sprawdzony numer. Stosowałem go z lubością, posiłkując się przy tym żelaznym alibi. Kompletnie mnie ten Stary Chorzów zauroczył.
Ta druga, ta w kolorze liczy sobie jakieś trzy lata. Powstała na jednym z pierwszych spacerów po przeprowadzce na... Stary Chorzów.
Byłbym zapomniał! Obie fotografie to niestety liczne przykłady rzeczy, za które biorę się chyba tylko po to, by nigdy ich nie skończyć.




Ten Brat Grzegorz to jest gość. Jego pustelniczy rozmach dawno przestał mnie dziwić. Czasami podejrzewam, że gdzieś tam w zboczu góry, do której przykleił swoją pustelnię, wydrążył prawdziwe królestwo. Może nawet ozłocił ściany recyklingowym aluminium. Po tym, jak Grzegorz, prymitywny szałas przekształcił w samowystarczalne mini-gospodarstwo jestem skłonny szukać wejścia na własną rękę.
Póki co rozpijamy słodkie wino, a ja podziwiam cywilizacyjny skok jaki się tu ostatnio dokonał. Co ja mówię, jaki skok?! Bateria słoneczna to jest salto, pięknie i czysto wykonane podwójne salto. Jakiś przedsiębiorca w okolicy miał gest. Bateria zajmuje pewno z siedemdziesiąt procent połaci dachu, choć na oko nie jest większa od dużego gofra. Kłębowisko drucików też robi wrażenie. Będzie tego ze sto procent wszystkich drucików w okolicy. Na końcu jednego z nich znajduje się dioda, tylko jedna, za to pozwalająca wieczorami studiować księgi.
Zanim jednak stała się światłość, paplamy o piłkarzach. Tu Grzegorz staje się nagle kategoryczny, domagając się skoszarowania naszych reprezentantów w ośrodku zamkniętym. Wiem, że chce dobrze. To tylko pustelnicza natura rzutuje na, skądinąd przychylne sądy dotyczące Lewandowskiego, Błaszczykowskiego i tego trzeciego. Zaraz, zaraz! Co tu się dzieje? Jakie znowu silniki grawitacyjne? Amerykanie to testują w kosmosie? Jeśli spada kamień to Amerykanie lecą dalej. Nie mogę wyjść z podziwu, wiec inicjuję następną kolejkę, a Grzegorz z werwą roluje tytoniowe skręty. W końcu nas dopadło. Filozofujemy. Brat odrzuca słupy i celowe umartwianie się - z czym szybko się zgadzam i wybiegam do wychodka.
Szkoda, że nie ma już Mariana. Nie wspominałem? Grzegorz do niedawna wiódł pustelniczy żywot po sąsiedzku, z Marianem. Jak większość sąsiedzkich stosunków, również i ich bywały napięte. Chyba trochę rywalizowali o palmę pierwszeństwa.
Ja to widzę tak. Grzegorz jako pierwszy człowiek zdobywa zimą K2. To było samotne i brawurowe wejście. Problem leży w tym, iż na szczycie już ktoś siedzi. Niewiadomo jak się tam znalazł, Grzegorz nikogo po drodze nie mijał, a jednak tam siedzi. Co gorsza, nie zamierza schodzić
- Nie liczy się, NIE LI-CZY SIĘ! Albo wchodzisz i schodzisz jak człowiek, albo się nie liczy.
Marian był tajemniczy, zamknięty. Płoszył się, nigdy też nie skrócił dystansu. Tylko jeden raz uraczył mnie proroctwem wieszcząc nadejście Nowej Jerozolimy w Zakliczynie. Najpierw jednak na lokalnym rynku wyrośnie drzewo wydające dwanaście różnych owoców.  Po jednym  na każdy z dwunastu miesięcy. Byłem na tym rynku, jeszcze się nie wypełniło. Sprawdzę następnym razem, kiedy znowu złapie mnie handra albo tęsknota za intuicyjnym, małoobrazkowym fotografowaniem.