Marek umrze

// // Leave a Comment



Mijamy się regularnie, zawsze w tym samym miejscu, mniej więcej o podobnej porze. Ja rowerem jadę do pracy, on w płytkiej wnęce tkwi niczym Frasobliwy w przydrożnej kapliczce. Głowę wsparł na dłoni, łokieć na tajemniczej walizce. Murszeje powoli wraz z bytomską kamienicą, do której się przykleił. Mam wrażenie, że też mnie obserwuje, a przy tym życzy mi dobrze, kiedy w porannym szczycie próbuję przebić się na drugą stronę DK 94.
Przy pierwszym spotkaniu interesuje mnie wyłącznie walizka. Jest nieduża, czarna, w zaskakująco dobrym stanie. Błyskawiczny zamek szczelnie skrywa coś w środku. To jednak bez znaczenia. Nigdy niczego więcej na jej temat się nie dowiem.
Czasem go po prostu mijam. Paskudny ten wrzesień. Mokry, zimny.
Któregoś dnia oznajmia, że dokładnie pojutrze opuści swoją wnękę. Chce jeszcze tylko prosić o drobne na oranżadę i ciepłe spodnie. W zamian oferuje historię, którą gdzieś już słyszałem, może nawet na tej samej ulicy. W dużym skrócie wygląda to tak: miasto było inne, piękniejsze, była kopalnia i piwo po szychcie. Koniec jak zwykle przychodzi bez fajerwerków, za to z ręcznie bazgranym ogłoszeniem - ogródek działkowy sprzedam. Powisi chwilę na pobliskiej latarni, potem numer zmyje deszcz. 

- Nazywam się Marek, wkrótce umrę.



PS
Zniknął. Mam tylko nadzieję, że nie w hospicjum, o którym ciągle wspominał, że nie w moich starych dżinsach. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz