Czy
miałem wówczas wątpliwości? Najmniejszych! W wieku lat dwunastu, ze Szkolnej
Kasy Oszczędności wypłaciłem ostanie zaskórniaki. Przez chwilę byłem kimś,
zwłaszcza w szkolnym sklepiku, gdzie z taką sumką szybko mogłem stać się
bohaterem dużej przerwy. Postanowiłem jednak zadbać wyłącznie o siebie. Niczego
nie żałuję.
Znałem
takich co, by zdobyć upragniony karnet spieniężali dosłownie wszystko. Miałeś
fart człowieku i jeszcze więcej gotówki, a twoim łupem mógł paść klaser.
Niektórzy szarżowali, zupełnie bez kontroli, szaleńcy, rzucali na rynek całe
kolekcje. Znaczki? Śmiechu warte, te cieszyły wyłącznie kujonów. Prawdziwym
rarytasem były komiksowe historyjki, w jakie pakowano wówczas popularne
balonówki. Towar wart był każdej ceny.
Kiedy
wreszcie na wysokości naszej szkoły pojawiła się bagażówka w barwach
stacjonującej 600 km na północ „ORP Błyskawica”, korytarzami zamiast
codziennego wrzasku, niósł się pełen powagi szmer. Fafik. Przyjechał Fafik. Nie
żaden objazdowy cyrk, pożal się Panie Boże strzelnica - tylko prawdziwe
objazdowe kino.
Gdyby
pewnego dnia nad naszą budą pojawił się Sindbad, skończyłby u dyrektora na
dywaniku. Głupek. Fafikowa Nyska to nie był żart, to spełniały się marzenia.
Nie przypominam sobie większej frajdy w tamtym okresie. Wigry 3 były tylko
szczęśliwym dzieciństwem. Baśnią było kino.
Tego
dnia grali Imperium Kontraatakuje. Jeszcze dziś wyraźnie widzę te wszystkie
dzieciaki sunące, niczym krople deszczu za oknem, w kierunku upragnionego celu.
Gdzieś po drodze zaczynamy się w dziwny sposób przyciągać, zlewać w coraz to
większe grupki. Na czele zawsze Spółdzielcza - moja ferajna z blokowiska liczącego
całe dwa bloki. Ten większy miał dwie klatki, mniejszy tylko jedną. To
wystarczyło by nauczyć nas bić się o swoje.
Kiedy
w upalne lato spoglądam w dal, na horyzoncie widzę falującą mgiełkę rozgrzanego
powietrza. Tak właśnie musiała wyglądać nasza procesja. Parujące zewsząd
emocje. Mąci nam się głowach, euforia wokół, a to wszystko jeszcze przed
seansem. Ci bez karnetu trzymali się osobno. Ofiary losu, prawdziwi desperaci,
próbowali każdej sztuczki by dostać się do środka.
Najłatwiejszy, a przy
tym najskuteczniejszy sposób zwano desant. Przez okno w toalecie zrzucaliśmy
karnety prosto w kotłujący się gąszcz. Żeby skarb nie odfrunął za daleko,
podklejało się kartonik gumą do żucia.
Oczywiście,
ze względu na średnią wieku audytorium, seanse rozpoczynały się wczesnym
popołudniem przez co, zwłaszcza w okresie letnim, największym problemem
organizatorów było dzienne światło. Ogromne okna reprezentacyjnej sali Gminnego
Ośrodka Kultury nie ułatwiały zadania. Na czas projekcji zasłaniano je ciężkimi
kotarami, które nie wiedzieć czemu przywodziły mi na myśl pierwszokomunijny
garnitur. Czyżby aksamit? Tak, tak, Ciało Chrystusa przyjmowałem odziany w
aksamitny garnitur. Wdzianko było granatowe, natomiast tamte kotary już zawsze
będą kojarzyć mi się z niezabielonym barszczem.
Nareszcie
projekcja. Nie wierzę własnym oczom. Luke w opałach. Bzdura, jestem w siódmym
niebie. Na ziemię sprowadza mnie własna głupota. Co mnie wówczas podkusiło?
Nawet nie chcę pamiętać. Tak czy siak to ja w trakcie seansu, raz za razem,
odsłaniam jedną z tych kotar. Początkowo efekt nie był taki zły. Przy odrobinie
dobrej woli można było uznać, iż oto na sali ktoś wymachuje jednym z tych
fajowych mieczy. Sęk w tym, że teraz to ekran zaczynał przypominać barszcz, ten
zabielany. Wyleciałem z hukiem, właśnie wtedy gdy kontratakowali.
P.S.
Chciałbym żeby mój syn
kiedyś zrozumiał. On był Yodą, ja byłem uczniem.
0 komentarze:
Prześlij komentarz